Nominacje do Oscara w wielu kategoriach, tajemnicza aura bijąca wręcz ze zdjęć tu i ówdzie promujących film, no i Leonardo DiCaprio. Aktor niewątpliwie utalentowany, gwarantujący brak zażenowania poziomem gry stojącej za pierwszoplanową postacią. I coś jeszcze – niewątliwie pełen nadziei na wyróżnienie Akademii Filmowej podczas Oscarowej Gali. Równie pełna nadziei, może nie na statuetkę dla Leo, ale na dobry film po prostu, rozsiadam się zatem w kinowym fotelu.
DiCaprio to aktor rozwijający się, pracowity i niepozwalający o sobie zapomnieć. Wprawdzie, gdy zamarzał w oceanie w ostatnich łzawych scenach „Titanica”, co poniektórzy krytycy zapewne nie wróżyli mu świetlanej przyszłości. A jeśli już – to może tylko w charakterze naczelnego kochasia we wszelakich romansidłach. A jednak, DiCaprio nie przepadł gdzieś w odmętach kinowej historii. Niewielu już pamięta go z czasów, gdy urzekał chłopięcą, delikatną urodą, a na pewno nie jest to pierwsze skojarzenie z jego nazwiskiem. Od trochę niefortunnego „Titanica” Leo ciężko pracował, praktycznie rokrocznie pojawiając się w jakiejś mniej lub bardziej głośnej produkcji. I robił to dobrze. Ale Oscara, jak dotąd, nie dostał.
Talentu udowadniać chyba nigdy nie musiał. Zaprezentował go bowiem brawurowo na samym początku swojej kariery, jeszcze zanim polukrowane role w filmach takich jak „Romeo i Julia” czy wspomniany „Titanic” przyniosły mu popularność. Jego kreacja w filmie „Co gryzie Gilberta Grape’a” z 1993 roku, kiedy to wcielił się w drugoplanową postać upośledzonego umysłowo chłopca, nie pozostawia wątpliwości. DiCaprio grać potrafi.
Talenty talentami, prawa, jakimi rządzi się Oscarowa Gala, są niezbadane. Na dzień dzisiejszy Leonardo DiCaprio uważany jest za jednego z głównych jej pechowców. Po sieci krążą uszczypliwe memy i dowcipy, na czele z tym prorokującym, że powstanie kiedyś film biograficzny o Leonardo, a aktor się weń wcielający… zgarnie Oscara. 😉
Niewiadomo wprawdzie, ile prawdy jest w przypisywaniu DiCaprio chęci zaciśnięcia dłoni na na najsłynniejszej ze statuetek, ale… zapewne obojętna mu ona do końca nie jest i nie obaziłby się słysząc swoje nazwisko w kluczowym momencie. Możliwe, że już układa w głowie mowę dziękczynną. Czy dane mu będzie za kilka dni ją wygłosić?
Wracając do rzeczywistości kinowego fotela: gasną światła, cichną reklamy, tu i ówdzie da się słyszeć pochrupywanie popcornu. Opis filmu na portalu filmweb przeczytałam krótki i lakoniczny: „Hugh Glass szuka zemsty na ludziach, którzy zostawili go poważnie rannego po ataku niedźwiedzia.” Doprawdy, niezbyt to wiele, zwykle mam większe pojęcie na temat tego, co zaraz przyjdzie mi oglądać. Ale, cóż, nie marudzę, przyjmując, że w tej oszczędności słów jest jakiś sens.
Po upływie dwóch i pół godziny wiem już dokładnie, jaki to był sens.
Otóż wspomnienie o ataku niedźwiedzia, porzuceniu przez towarzyszy i motywie zemsty to… zdradzenie właściwie trzech czwartych fabuły. Dołożenie do powyższego opisu jeszcze choćby jednego, góra dwóch zdań – wyczerpałoby temat. Treść „Zjawy” da się opowiedzieć właśnie w paru zdaniach, w kilka minut.
Co więc dzieje się na srebrnym ekranie przez bite dwie i pół godziny? Hugh Glass dąży do zemsty, w międzyczasie doznając około tuzina plag, które normalnego ziemianina wykończyłyby skutecznie w liczbie pojedynczej. Przy tym wszystkim dużo stęka, chrząka i mlaska.
Film ambicje ma duże. Sili się na bycie czymś w rodzaju uniwersalnej opowieści o wartościach. Dopracowana oprawa w postaci pięknych zdjęć i muzyki, podkreśla zamiary twórców. Nie ratuje jednak, moim zdaniem, prostej, wtórnej i w gruncie rzeczy miałkiej fabuły.
Aczkolwiek, jeśli mam strzelać: „Zjawa” Oscara zgarnie. Akademia lubi takie właśnie, udające coś czym nie są, filmy. Ale DiCaprio… cóż, biorąc pod uwagę, że ma wśród konkurencji aktora, który wcielił się w transwestytę – w tym roku raczej jeszcze nie przytuli statuetki. I, jeśli chodzi o moje zdanie, to chyba słusznie.