W pierwszej prowadzonej przez siebie „zerówce” pozwoliłam na wychodzenie dzieci do sklepiku szkolnego. Nie widziałam w tym nic złego. Sklepik mieliśmy na tym samym piętrze, co salę, mogłam więc stojąc w drzwiach skontrolować całą drogę dziecka do celu. Przedszkolakom generalnie i tak pozwala się jeść często – wtedy, kiedy potrzebują. A że żywność sprzedawana w sklepiku mogłaby zilustrować tablicę Mendelejewa? A niby to coś lepszego dzieci przynosiły w plecakach z domów?
Decyzję o tym, co w szkole pałaszuje dziecko i czy ma pełną dowolność przy sklepikowych zakupach pozostawiałam zatem rodzicom. Przecież można dać dziecku dwa złote i powiedzieć: „tylko kup drożdżówkę, a nie czipsy”. Właściwie, to nawet poniekąd zachęcałam do tego, aby jednak te zakupy się odbywały, argumentując to rozwijaniem umiejętności matematycznych.
Przy tym argumencie obstawałabym zresztą i dziś. Dzieciaki po pewnym czasie regularnego odwiedzania sklepiku przestawały mówić na dwudziestogroszówkę, że to dwadzieścia złotych. Szybko też zaczynały kumać, ile takich monet muszą mieć, żeby to było tyle samo, co złotówka. Poznawały też wartość pieniądza.
Przez bite dziesięć miesięcy jednak, obok przyspieszonego wzrostu przyswajania zawiłości matematyki, obserwowałam niestety też rytuał oddawania się z lubością pożeraniu masowych ilości paskudnego w sumie jadła.
Nie zawsze zresztą przy zachowaniu podstawowych warunków higieny.
W rok później, przyznając się głośno do popełnionego błędu, na wstępie ogłosiłam, że sklepikowych wycieczek nie będzie. Mając oczywiście pełną świadomość, że emulgatorów w ten sposób z dziecięcych plecaków nie wyeliminuję. Po prostu za patologiczną uznałam sytuację, w której gwoździem każdego dnia staje się możliwość wyjścia do sklepiku – dla tych, którzy akurat „dostali pieniążka”, dla pozostałych zaś… możliwość błagania o poczęstunek, w tym o nieśmiertelnego „gryza”. Wiedziałam, że całkiem tego nie usunę, bo dzieci i tak to i owo przyniosą z domu, ale postawiłam na ukrócenie procederu. Lub, jak kto woli, umycie od niego rąk. Tyle mogłam.
A i tak pewnego dnia usłyszałam:
– Szkoda, że Jasia dzisiaj nie ma w szkole…
– Czemu?
– Bo on zawsze ma dużo słodyczy.
Ech…
Wracając do sklepikowego asortymentu. Już mniejsza o to, co dokładnie w nim było. Ale aż szokowała czasem forma zjadania tego:
– No i dzieci sobie kupują takie… no nie wiem… takie psikadła. I sobie tym psikają na język.
– A co to jest?
– Jakiś płyn. Mówią, że dobre.
Tu wtrąca się kolejna osoba:
– Jak psikają na język to jeszcze pół biedy. One sobie tym spryskują dłoń i oblizują. Wiecie, dłoń, taką nieumytą. Kiedyś się mnie jedna dziewczynka spytała: „chce pani?”.
Dziecko mądrze wychowywane wprawdzie powtórzy za rodzicami, że „to sama chemia i lepiej tego nie jeść”. Ale pozostawione z mamoną w dłoni przed ladą, za którą aż mieni się mnogość kolorowych opakowań, kuszących zawartością o intensywnym i uzależniającym smaku, stanie przed ogromnym dylematem. I prawdopodobnie skusi się na to, co najsmaczniejsze, niekoniecznie na to zaś, co najzdrowsze. A cóż dopiero dziecko, które w życiu o żadnej chemii spożywczej nie słyszało?
Dziecko prawdopodobnie nie będzie wcale miało ochoty jeść z podłogi. Ale co zrobi, widząc kolegów rzucających się na rozsypany na dywanie popcorn? Nie przypadkiem dokładnie to samo?
Dlatego, gdy zaczęło się słyszeć stąd i zowąd o zmianach w ustawie, mających coś zmienić w kwestii sklepików szkolnych, mam wrażenie, że najpierw rozległo się bardzo głośne „ufff”. Może jednak się przesłyszałam i było to wyłącznie moje „ufff”, bowiem, gdy tylko zmiany weszły w życie… natrafiły na mur szydery.
I to nie ze strony sklepikarzy. Akurat obserwowany przeze mnie przykład poradził sobie wzorowo. Panie wydrukowały sobie ustawę, zaktualizowały asortyment i wcale nie narzekają na brak klienteli. Natomiast przeglądając internet, mam wrażenie, że marudzą… rodzice. Bo przecież to nie dzieci z pierwszych klas podstawówki tworzą te wszystkie memy o zakazanych drożdżówkach i im podobne.
A teraz kilka słów o tym, jak zmiana wyglądała w praktyce. Wraz z początkiem września, dzieci dostawały od rodziców pieniądze i gromadziły się w czasie przerw w okolicach sklepiku dokładnie tak samo, jak przed wakacjami. Nie widziałam ich min na widok tego, co tam zastały, ale widziałam je później. Wracały stamtąd… bynajmniej nie rozczarowane i z zaciśniętą w piąstce niewydaną złotówką. O nie! Wracały podekscytowane i z uśmiechem zajadające, uwaga, uwaga!: winogrona, musli, śliwki, wyłuskany słonecznik, nieposolone orzeszki ziemne, wafle ryżowe, chrupki kukurydziane o neutralnym smaku i tym podobne.
Można? Można! Mało tego. W jakiś czas później zamontowany został w szkole kranik z przefiltrowaną wodą do napełniania kubeczków i własnych butelek. I wtedy to wyszło na jaw, że dzieci nie tylko lubią jeść owoce i nie naładowaną byle czym żywność, ale nawet, o wielkie nieba, lubią pić wodę. A że w stołówce kompot mniej słodki, a ziemniaki mniej słone? Nie zauważyłam, żeby więcej jedzenia lądowało w okienku przeznaczonym do zwrotu naczyń, niż to było przed rokiem. A może jednak lepiej, żeby dzieci spryskiwały sobie języki glutaminianem wymieszanym z aspartamem? Hmmm…?